ODKRYWAMY ŚWIAT NATURY PO SWOJEMU

FILMY FOTOGRAFIE SŁOWA DŹWIĘKI

STRONA  ARCHIWALNA  (sprzed 2022 r.)

2. Pierwsze próby (1980–1984 r.)

1980 r.

W drugiej dekadzie grudnia, we trójkę – Beńka, Maciek i ja – trafiliśmy do Garbowa pod Lublinem. Zostałem tam dyrektorem Gminnego Centrum Kultury, nowej instytucji powołanej w ramach eksperymentu podnoszenia statusu mieszkańców wsi województwa lubelskiego. Naszym zadaniem było wywołanie potrzeby aktywności wśród mieszkańców i ożywienie ruchu kulturalnego w gminie Garbów, dotychczas pozostającego raczej w marazmie. Razem z kilkoma nowo zatrudnionymi pracownikami zabrałem się ostro do roboty. Nasze Centrum mieściło się w dawnym Zakładowym Domu Kultury Cukrowników Garbów, od wielu lat bardzo słabo wykorzystywanym. Najpierw wzięliśmy się za remont. Pomagali nam młodzi ludzie zatrudnieni w Cukrowni i w pobliskich zakładach. Czuło się atmosferę chęci działania i prawdziwego zrywu. Potem postawiłem na zainteresowanie mieszkańców projekcjami filmowymi, koncertami, imprezami rozrywkowymi, przytulnym klubem, jaki właśnie urządziliśmy, biblioteką, sekcjami hobbystycznymi i różnymi innymi propozycjami aktywnego spędzania wolnego czasu.

Jednocześnie nie zapomniałem o własnych zamiarach fotograficznych i filmowych. Gdzie tylko się dało promowałem te dwie dziedziny. Każdą wolną chwilę spędzałem z aparatem w na pobliskich stawach i łąkach. Po raz drugi udałem się do Puszczy Białowieskiej, wtedy też poznałem rozsławioną przez red. Zbigniewa Święcha Dziedzinkę i jej mieszkańców. Tegoroczny plon fotografii skłonił mnie do od dawna planowanego kroku. Postanowiłem wreszcie pokazać je publicznie – na pierwszej swojej wystawie pt. Przyroda w fotografii. Przestawiłem ją w październiku, w moim Gminnym Centrum Kultury w Garbowie. Kameralny pokaz złożony był z 70 czarno-białych fotografii o zróżnicowanych formatach, od 18 x 20 cm do 35 x 35 cm, wykonanych na papierze matowym.

D002454. Wystawa zdjęć Jana Walencika Przyroda w fotogafii, w Gminnym Centrum Kultury w Garbowie k. Lublina. 01.10.1980 r. © Bożena Walencik 2017.  

D002453. Wystawa zdjęć Jana Walencika Przyroda w fotogafii, w Gminnym Centrum Kultury w Garbowie k. Lublina. 01.10.1980 r. © Bożena Walencik 2017.  

Niezależnie od pracy zawodowej cały czas aktywnie pielęgnowałem moje upodobanie do perkusji. W Centrum powstał zespół, do którego i ja należałem. Ćwiczyliśmy co nie miara, a od czasu do czasu wypadał jakiś koncercik.

Jan podczas jednej z licznych prób amatorskiej grupy rockowej, działajacej w Gminnym Centrum Kultury w Garbowie k. Lublina. 1980 r. © Bożena Walencik 2017.

Kolejna odsłona wystawy Przyroda w fotografii miała miejsce w moim rodzinnym Kazimierzu Dolnym. Zorganizował ją tutejszy Miejski Dom Kultury, od 2 do 14 listopada 1980 roku.

Oryginalny plakat z wystawy zdjęć Jana Przyroda w fotografii, w Miejskim Domu Kultury w Kazimierzu Dolnym. 02–14.11.1980 r.

Po raz pierwszy wysłałem moje fotografie na konkurs – w grudniu wziąłem udział w IV Ogólnopolskim Przeglądzie Filmów, Fotografii i Przeźroczy o Ochronie Przyrody Biosfera ’80. Zdobyłem II miejsce w kategorii fotografii.

CYTAT. Plakietka-logotyp IV Ogólnopolskiego Przeglądu Filmów, Fotografii i Przeźroczy o Ochronie Przyrody Biosfera ’80. Lublin, 5–7.12.1980 r.

Dyplom dla Jana za zdobycie II miejsca w kategorii fotografii na IV Ogólnopolskim Przeglądzie Filmów, Fotografii i Przeźroczy o Ochronie Przyrody Biosfera ’80 Lublin, 5–7.12.1980 r.

CYTAT. Okładka katalogu wystawy pokonkursowej IV Ogólnopolskiego Przeglądu Filmów, Fotografii i Przeźroczy o Ochronie Przyrody Biosfera ’80. Lublin, 5–7.12.1980 r.

CYTAT. Fragment katalogu wystawy pokonkursowej IV Ogólnopolskiego Przeglądu Filmów, Fotografii i Przeźroczy o Ochronie Przyrody Biosfera ’80, z jedną z nagrodzonych fotografii Jana. Lublin, 5–7.12.1980 r.

CYTAT. Fragment katalogu wystawy pokonkursowej IV Ogólnopolskiego Przeglądu Filmów, Fotografii i Przeźroczy o Ochronie Przyrody Biosfera ’80, z jedną z nagrodzonych fotografii Jana. Lublin, 5–7.12.1980 r.

Jako student  Wydziału Pedagogiki i Psychologii nawiązałem kontakt z Wytwórnią Filmów Oświatowych w Łodzi, w której pracował reżyser i operator filmów przyrodniczych (i wielu innych) – Janusz Czecz, skądinąd pierwszy asystent Włodzimierza Puchalskiego. Bardzo zależało mi na tym aby ten utalentowany twórca stał się bohaterem mojej pracy magisterskiej z dziedziny psychologii twórczości. Janusz, a wtedy oczywiście – pan Janusz, zgodził się i rozpocząłem niezbędne badania. Przeprowadziłem z Nim wiele wywiadów, obejrzałem i przeanalizowałem mnóstwo filmów, przejrzałem i opisałem dziesiątki dokumentów oraz zdjęć.

1981 r.

Wczesną wiosną 1981 roku moją 70-zdjeciową Przyrodę w fotografii gościł Wojewódzki Dom Kultury w Lublinie. W tym też czasie ukazała się pierwsza prasowa recenzja mojej pracy twórczej, życzliwego i chyba proroczego pióra Zdzisława Toczyńskiego. W listopadzie wziąłem udział w kolejnym, V Ogólnopolskim Przeglądzie Filmów, Fotografii i Przeźroczy o Ochronie Przyrody Biosfera ’81. Zaprezentowałem zestaw barwnych przeźroczy małoobrazkowych pt. Wyprawa.

CYTAT. ZETA: Przyroda w fotografii Jana Walencika. Omówienie wystawy w Wojewódzkim Domu Kultury w Lublinie. 22.04.1981 r. Żródło: Sztandar Ludu, Lublin.

CYTAT. Program V Ogólnopolskiego Przeglądu Filmów, Fotografii i Przeźroczy o Ochronie Przyrody Biosfera ’81, z informacją o uczestnictwie Jana z zestawem przeźroczy pt. Wyprawa. Lublin, 27–29.11.1981 r. 

Mimo nawału zajęć w Centrum Kultury i pisania pracy magisterskiej, znajdowałem wolne chwile na foto-czaty z aparatem, czasem nawet na Podlasiu, w rodzinnych stronach mojej Żony, ale przeważnie na stawach pod Garbowem. W te ostatnie, pełne ptactwa rejony, wypuszczaliśmy się wielokrotnie całą nasza trójką.

GALERIA: WERKFOTOSY Z Z 1981 R. (kliknij w dowolne zdjęcie, aby je powiększyć i wejść do galerii).

16 lipca 1981 roku obroniłem pracę dyplomową na Wydziale Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie i otrzymałem tytuł magistra pedagogiki. Promotorem opracowania zatytułowanego Analiza twórczości realizatora filmów przyrodniczych była dr Róża Popek.

Strona tytułowa pracy magisterskiej Jana pt. Analiza twórczości realizatora filmów przyrodniczych. Lublin, 1981 r. © Jan Walencik 2017.

Fragment spisu treści pracy magisterskiej Jana pt. Analiza twórczości realizatora filmów przyrodniczych. Lublin, 1981 r. © Jan Walencik 2017.

Fragment spisu treści pracy magisterskiej Jana pt. Analiza twórczości realizatora filmów przyrodniczych. Lublin, 1981 r. © Jan Walencik 2017.

Fragment spisu treści pracy magisterskiej Jana pt. Analiza twórczości realizatora filmów przyrodniczych. Lublin, 1981 r. © Jan Walencik 2017.

Fragment spisu treści pracy magisterskiej Jana pt. Analiza twórczości realizatora filmów przyrodniczych. Lublin, 1981 r. © Jan Walencik 2017.

Fragment wstępu do pracy magisterskiej Jana pt. Analiza twórczości realizatora filmów przyrodniczych. Lublin, 1981 r. © Jan Walencik 2017.

Fragment wstępu do pracy magisterskiej Jana pt. Analiza twórczości realizatora filmów przyrodniczych. Lublin, 1981 r. © Jan Walencik 2017.

W połowie roku, gdy w pobliskim Świdniku rozpoczął się strajk robotniczy, atmosfera napięcia i w kraju, i w Garbowie rosła z dnia na dzień. Wobec naszego buntu (dotyczącego kilku spraw pracowniczych) w stosunku do partyjnego kierownictwa Cukrowni Garbów, Urzędu Gminy i wojewódzkich władz kultury (chodziło o moje wcześniejsze decyzje, których prawomyślności byłem pewien), zaczęło się szykanowanie nas. Pod koniec sierpnia, gdy w Gdańsku trwały rozmowy między Komitetem Strajkowym a Komisją Rządową, ku zgrozie partyjnych pryncypałów – na znak robotniczej solidarności, tak jak uczyniły to inne zakłady pracy i zgodnie z tym co podpowiadały nam gorące serca i czyste sumienia – na budynku naszego Gminnego Centrum Kultury wywiesiliśmy biało-czerwone flagi. 31 sierpnia wyleciałem z pracy.

Wkrótce nasza trójka opuściła Garbów na zawsze. Osiedliśmy znowu w cichych Mordach, gdzie po dwóch miesiącach dostałem nie rzucającą się w oczy pracę w tym samym co kiedyś Miejsko-Gminnym Ośrodku Kultury, i gdzie za chwilę zaskoczył nas fatalny 13 grudnia.

1982 r.

Tymczasowo musiałem odłożyć wizję zawodowego filmowania, ale z całym animuszem wziąłem zwrot ku przyrodzie i fotografowaniu. Zacząłem gruntownie eksplorować leśne i stawowe tereny wokół Mordów. Miałem ulubione ścieżki w Leśnictwie Pucharka, które przemierzałem niemal codziennie pieszo lub rowerem. Poznałem dużo atrakcyjnych miejsc, gdzie pojawiała się zwierzyna, nieźle zbadałem jej obyczaje. Wiosną odkryłem dla siebie niewielki, uroczy kompleks stawów koło pobliskich Czołomyj, z kolonią śmieszek, gniazdującymi kaczkami, błotniakami, perkozami i całym wróblowatym drobiazgiem.

Fragment odręcznych notatek Jana z fotograficznych wypraw przyrodniczych. Mordy, 1982 r. © Jan Walencik 2017.

W ramach pracy w Ośrodku Kultury zorganizowałem miejscowej młodzieży trzy przyrodnicze wyprawy rowerowe. Pierwsza, w połowie lipca – śladami Włodzimierza Puchalskiego – zaczęła się w Białymstoku i prowadziła przez Tykocin, Morusy, Knyszyn, Mońki, Osowiec-Twierdzę, Bagno Ławki, Strękową Górę i Tykocin, z powrotem do Białegostoku. Podczas tej wyprawy pierwszy raz zobaczyłem osławioną wiejską chałupę Włodzimierza Puchalskiego i – planując wspomnieniowy film o Nim – nagrałem wywiady dźwiękowe z mieszkańcami Tykocina i Morus – Alicją Matusiewicz, Wacławem Dąbrowskim, Wiktorem Turońskim, Bogdanem Dąbrowskim, Salomeą Dąbrowską i Lucjanem Dąbrowskim. Wszyscy traktowali Puchalskiego jak bliską osobę i opłakiwali Jego odejście. Szczególne wrażenie zrobiły na mnie słowa wiekowej sąsiadki, Salomei Dąbrowskiej:

Bardzo dobry człowiek był i my też uszanowywali zawsze Jego, Jego nauki i wszystkie prace. My nie myśleli, że tak się stanie z panem Puchalskim. Myśleli, że on będzie u nas i będzie. My wszystkie płakali po nim, cała wioska. Zawsze stanął, porozmawiał, tak żeby uszanować człowieka za jego pracę. My go bardzo szkodowali – całe Morusy. My go polubili bardzo. Był jak najlepszy przyjaciel, naprawdę.  

Pod koniec lipca zorganizowałem i poprowadziłem drugą, krótszą wyprawę do Puszczy Białowieskiej, a w połowie sierpnia trzecią dłuższą wyprawę rowerową na Suwalszczyznę i do Puszczy Augustowskiej, na trasie: Suwałki – Krzywe – Maćkowa Ruda – Frącki – Rygol, Przewięź – Augustów.

W tym roku zdobyłem I nagrodę w lokalnym I Konkursie Fotografia Młodych w Siedlcach, w kategorii młodzieży pracującej.

CYTAT. Informacja o I Konkursie Fotografi Młodych i I nagrodzie dla Jana oraz jedna z nagrodzonych fotografii. Źródło: Tygodnik Siedlecki, 12.12.1982 r.

Z początkiem grudnia 1982 r. rozpocząłem pracę w Laboratorium Nowych Technik Nauczania Wyższej Szkoły Rolniczo-Pedagogicznej w Siedlcach, na stanowisku starszego technika fotografii i filmu. Polegała ona między innymi na obsłudze ciemni fotograficznej i pracowni filmowej oraz przygotowywaniu warunków technicznych do prowadzenia zajęć z fotografii i filmu ze studentami kierunku pedagogika kultury.

1983 r.

Praca na uczelni otworzyła mi szerszy niż dotąd dostęp do sprzętu fotograficznego i lepszych materiałów. Zresztą, już z samego polecenia mojego Przełożonego wynikało, że mam intensywnie pracować nad swoim warsztatem fotograficznym i tę wiedzę przekazywać dalej. Nie mogło więc być inaczej: od początku roku opanował mnie istny szał fotografowania. I to prawdziwymi teleobiektywami o ogniskowej 500 mm. Małoobrazkowa Praktica z pomiarem światła przez obiektyw – proszę bardzo! Pentacon TTL 6 x 6 – proszę bardzo! Byłem w cudownej gorączce!

Zaprzyjaźniłem się z kilkoma pracownikami i studentami Wydziału Biologii siedleckiej uczelni, którzy należeli do Koła Ornitologicznego. Znalazłem pokrewne dusze. Z Heniem, Wieśkiem, Sławkiem, Mirkiem i Marianem wybieraliśmy się w bliskie i dalsze okolice Siedlec na eskapady ptasie. Ileż było w tym liczeniu i podglądaniu ptaków spontanicznej euforii…

Fragment odręcznych notatek Jana z fotograficznych wypraw przyrodniczych. Mordy, 1983 r. © Jan Walencik 2017.

B014655. Jan fotografuje młodego jastrzębia gołębiarza, tzw. gałęziaka. Dzierzby nad Bugiem, 10.06.1983 r. © Sławomir Chmielewski 2017. 

Tego roku było mi dane zrobić pierwsze zdjęcia gniazdujących ptaków, metodą zasiadki w ukryciu urządzonym nieopodal gniazda. Z emocji serce waliło jak młot. Nigdy nie zapomnę tamtego przeżycia, gdy w wizjerze zobaczyłem podchodzącego ostrożnie i siadającego na lęgu ptaka. W 2017 roku odnalazłem w domowym archiwum swój dawny maszynopis, o którym zupełnie zapomniałem. To był kilkustronicowy tekst z sierpnia 1983 roku, napisany chyba z chęci podzielenia się ze światem moją radością z tego właśnie okresu, gdy po raz pierwszy fotografowałem ptaki na gnieździe z ukrycia. Szlamniki rycyki. Na łące pod Klimontami – zapomnianą podlaską wsią…

Kiedy teraz po latach czytam ten tekst – z jego euforią, sposobem budowania zdań, interpunkcją – widzę, jak do imentu byłem przesiąknięty opowieściami Włodzimierza Puchalskiego. Bezkrwaymi łowamiWyspą kormoranówWśród trzcin i wód. Jego spojrzeniem na świat przyrody, Jego językiem, stylem. Ale też myślę sobie, że to nieświadome naśladowanie, dziś może trochę anachroniczne nawet dla mnie samego, było mi wtedy bardzo potrzebne. Serio, dawało siłę i nadzieję…

D000884. Szlamnik rycyk przy gnieździe – jedna z pierwszych fotografii Jana, wykonana z ukrycia. Klimonty k. Mordów, 17.05.1983 r. © Jan Walencik 2017.

Fragment tekstu Jana Szlamnik rycyk o wrażeniach z pierwszego fotografowania ptaków z ukrycia. Siedlce, 08.1983 r. © Jan Walencik 2017.

Pod względem ornitologicznym w 1983 roku otrzymałem bardzo wiele. Szał zdjęć, to były przede wszystkim ptasie tematy ze stawów w Czołomyjach i okolicy. Naświetlałem wiele rolek negatywu i obrabiałem go w specjalny sposób. Aby uzyskać jak najwięcej szczegółów i ostre obrazy, używałem wywoływacza akutancyjnego Beutlera (podnoszącego ostrość konturową), przygotowywanego samodzielnie. Uczestniczyłem też w tzw. liczeniach ptaków i kontrolach sukcesu lęgowego, w obozie ornitologicznym w Pawłowicach oraz w badaniach ptaków na Wiśle w pobliżu Jabłonnej. Stamtąd również przywiozłem setki ptasich zdjęć. W ulubionym lesie Pucharka odkryłem dziesiątki gniazd i fotografowałem ich właścicieli. Miałem kilka ornitologicznych rarytasów, między innymi parę mysikrólików z gniazdem pełnym pisklaków, wbudowanym w gałąź świerka na wysokości zaledwie 3, 5 metra. Byłem też w Puszczy Białowieskiej i to dwa razy w tym roku. Najpierw między 10 a 14 marca – na plenerze fotograficznym powierzonej mi grupy studentów z naszej uczelni. Potem 18 i 19 czerwca. Dzięki świetnym ornitologom z Siedlec, w Białowieży poznałem wrocławską grupę znamienitych ornitologów – tych z Pierwszej Ligi.

Ponieważ uwielbiałem sam proces fotografowania, dochodzenie do momentu naświetlania konkretnego zdjęcia, najbardziej skupiałem się na doskonaleniu kadrów i osiąganiu idealnych negatywów. Dlatego niespecjalnie zależało mi na uczestniczeniu w konkursach, ale gdy nadarzała się okazja wysłałem swoje fotografie tu i ówdzie.

CYTAT. Strona tytułowa informatora o konkursie Fotografia Roku – Konfrontacje Fotograficzne Jarosław ’83. Źródło: Jarosławski Dom Kutlury, Klub Fotograficzny Atest 70, 1983 r.

CYTAT. Fragment informatora o konkursie Fotografia Roku – Konfrontacje Fotograficzne Jarosław ’83, z wiadomością o udziale Jana. Źródło: Jarosławski Dom Kutlury, Klub Fotograficzny Atest 70, 1983 r.

Coraz mniej czasu pozostawało na przygodę z perkusją. Nie byłbym jednak sobą, gdybym odpuścił. Rzadziej wprawdzie, ale wciąż grałem. Założyliśmy we czterech całkiem obiecującą kapelę.

Ilustracja: NASZA HISTORIA DO 2009 – Pierwsze próby. Jan Walencik za perkusją.

Jan podczas jednego z częstych weeekendowych koncertów grupy muzycznej. Okolice Siedlec, 1983 r. © Bożena Walencik 2017.

1 września moja Bożenka podjęła pracę Miejsko-Gminnym Ośrodku Kultury w Mordach, w którym sam byłem zatrudniony wcześniej. Jednocześnie podjęła naukę w Policealnym Studium Zawodowym w Zespole Szkół Fototechnicznych w Warszawie. 1 lipca przeszedłem na etat dydaktyczny (czyli do bezpośredniej pracy ze studentami) i zostałem mianowany asystentem. Od razu też poprowadziłem dwa plenery fotograficzne dla naszych studentów – w mazurskich Ogonkach nad Jez. Święcajty (06–12.07 i 28.07–03.08). W październiku Beńka, Maciek i ja zamieszkaliśmy w uczelnianym Hotelu Asystenta w Siedlcach.

1984 r.

Jan fotografuje detale potoku Białka koło Morskiego Oka. Tatry, 19.03.1984 r. © Jarosław Jeleński 2017.

Od początku lutego już obydwoje byliśmy pracownikami Wyższej Szkoły Rolniczo-Pedagogicznej w Siedlcach. Bożenka została zatrudniona w charakterze laboranta w Laboratorium Nowych Technik Nauczania. Wkrótce nasza międzywydziałowa jednostka została powiększona i przekształcona w Centrum Obsługi Badań Naukowych i Dydaktyki. Jako pracownik dydaktyczny prowadziłem stałe zajęcia z fotografii i filmu dla studentów pedagogiki, oraz dwa w tym roku plenery fotograficzne ze studentami: pierwszy w Zakopanem (17–23.03), drugi w Kazimierzu Dolnym (25.06–01.07). Życie rodzinne naszej trójki toczyło się w zupełnie nowych warunkach: niewielki pokój w Hotelu Asystenta stał się przytulnym gniazdem, a wspólna kuchnia integrowała asystenckie rodziny. W sumie tworzyło to całkiem znośną atmosferę. W takich warunkach zaczęły powstawć moje kolejne fotografie i wspólne projekty czegoś zupełnie nowego i ożywczego twórczo, co wkrótce miało nadejść…

C001690. 6-letni Maciek ze świeżo wyklutym z kokonu motylem, paziem królowej, w naszym pokoiku w Hotelu Asystenta. Siedlce, 18.02.1984 r. © Jan Walencik 2017.

D001914. Jan w pracowni Centrum Obsługi Badań Naukowych i Dydaktyki WSR-P fotografuje żaby trawne składające skrzek. Siedlce, 04.04.1984 r. © Bożena Walencik 2017.

D001915. Jan w pracowni Centrum Obsługi Badań Naukowych i Dydaktyki WSR-P fotografuje żaby trawne składające skrzek. Siedlce, 04.04.1984 r. © Bożena Walencik 2017.

Jan fotografuje zaobrączkowanego brodźca w obozie ornitologicznym. Świbno, 05.08.1984 r. © Jarosław Jeleński 2017.

Było sporo przyrodniczego fotografowania w tym roku. Najwięcej na siedleckich stawach i generalnie w okolicy Siedlec, ale niektóre zdjęcia powstawały znacznie dalej – na Bagnach Biebrzańskich, nad Bugiem (Treblinka, Mołożew), na Wiśle pod Jabłonną, w Kazimierzu Dolnym, w Bieszczadach, w Górkach Wschodnich, w Kątach Rybackim i na obozie ornitologicznym w Świbnie. Wrażenia z niektórych wypraw opisywałem w krótkich lub dłuższych esejach. Najwidoczniej cisnęła mnie potrzeba podzielenia się emocjami i tęsknotą za przyrodą z innymi.

Tekst Jana Kiedy przyjdzie wiosna… Siedlce, 03.1984 r. © Jan Walencik 2017. 

Fragment tekstu Jana Przez biebrzańskie bagna. Siedlce, 04.1984 r. © Jan Walencik 2017. 

Jan Walencik

PRZEZ  BlEBRZAŃSKIE  BAGNA

I. RAJGRODZKI LAS

Podróż z Grajewa do Nadleśnictwa w Tamie minęła szybko. Sprzyjała pogoda – bardzo słoneczna jak na połowę kwietnia. Rowery sprawdzały się w tych warunkach znakomicie. Nadleśniczy przyjął Jarka i mnie miło, zezwolił na wstęp do rezerwatów i po chwili udaliśmy się znowu w drogę. Na razie kilkaset metrów od Nadleśnictwa, za namową gospodarza, do niewielkiego lasu przyległego do Jeziora Rajgrodzkiego, gdzie na wysokich sosnach, wśród koron drzew czaple ukryły swe gniazda.

Kolonia była niewielka – dwadzieścia kilka gniazd. Na początku, gdy weszliśmy w las i odszukaliśmy pierwsze gniazda, wydawało się, że są niezamieszkałe, ale po chwili zaczęły z nich zrywać się do lotu pierwsze czaple. Rozpoczęliśmy fotografowanie. Ptaki były bardzo płochliwe, nie chciały siadać na gniazdach. Po kilkunastu minutach zaczęły wreszcie wracać i z głośnym kwokaniem lądować przy swoich mieszkaniach. Część ptaków wysiadywała, część stała czujnie na straży. Wystarczył nieostrożny, szybki ruch aby znów załopotało i w powietrzu pojawiły się szybko sunące czaple. Bardzo trudno fotografować ptaki w szybkim locie, kiedy aparat jest ciężki a i teleobiektyw waży sporo. Przyjęliśmy więc inną metodę pracy: położyliśmy się na trawie pod drzewami, tak, aby mieć przed sobą wybrane dwa, trzy gniazda. Tak oczekiwaliśmy na nadlatujące czaple. Po pół godzinie jeden z ptaków przyzwyczaił się do nas do tego stopnia, że mogliśmy fotografować go przy gnieździe bezpośrednio spod drzewa, na którym siedział. Wkrótce opuściliśmy czapliniec.

W drodze do Kuligów, wsi położonej na skraju bagien, kuszący widok zatrzymał nas w świetlistym sośniaku. W runie nieopodal szosy kwitły sasanki. Niektóre z pięknie rozwiniętymi płatkami, inne dopiero w kutnerowatych pąkach.

II. GRZĘDY

Z Kuligów droga prowadziła przez piękny las Grzędy. Las bardzo zmienny: raz podmokłe olsy, raz sośnina, gdzie indziej z kolei piękne lipy i dęby. Zwłaszcza dalej, za leśniczówką Choszczewo, na piaszczystych wydmach rozciągały się urozmaicone starodrzewy pełne potężnych dębów i świerków – to Orli i Lipowy Grąd, tereny objęte ochroną. Jazda rowerami dłużyła się nieco, znów mijaliśmy piękne podmokłe olsy. Las zaczął rzednąć, wokół pojawiły się niewielkie brzozy. Drogę stanowiła teraz grobla położona pośród bagien. Przed nami rysowały się niewielkie wzniesienia – wydmy zwane Grzędami. Dojechaliśmy do najwyższej z nich. Dalej ślady drogi prowadziły na południowy zachód wzdłuż pasa wydm wyrastających wprost z rozległego bagna. Na końcu tej drogi – zdaniem Nadleśniczego – miała znajdować się myśliwska koliba. Ona właśnie była naszym celem. Wydmowy piasek dawno zasypał wszelkie koleiny, brnęliśmy więc po bezdrożu objuczeni ciężkim sprzętem i rowerami. Posuwaliśmy się bardzo wolno. Pot oblewał twarz i plecy. Byliśmy zmęczeni – za nami prawie czterdzieści kilometrów jazdy. Jedynie widok przechodzącego w pobliżu odyńca i częste klangory żurawi dodawały otuchy. Zmierzchało, gdy wreszcie zamajaczyła przed nami malutka drewniana chatka. Ognisko, szybka kolacja – wkrótce zmorzył nas sen.

Obudził nas głośny krzyk żurawi przelatujących nad kolibą. Nie wiedziałem czy to już jawa, czy śpię jeszcze. Przecież przez całą noc kołatały się we śnie różne głosy, widziałem tyle upragnionych zwierząt. Rześkie powietrze przepędziło sen bez reszty. Widok żurawi na bagnie sprawił, że po chwili w pełnym rynsztunku, z aparaturą, teleobiektywami, w wysokich butach gumowych, zbliżaliśmy się do skraju wydmy. Przez lornetki wypatrywaliśmy ptaków. Niecodzienny widok! Środek bagien – dookoła żywej duszy, tylko dzika, nieujarzmiona przyroda. Do najbliższego ludzkiego osiedla co najmniej siedem kilometrów, do dalszych kilkanaście.

Bagniska nie wyglądały zbyt zdradliwie, w każdym razie nie tak jak w poprzednich mokrych latach. Poziom wody niewysoki, wszędzie kępy turzycy. Jak okiem sięgnąć brak większych rozlewisk, taka niby łąka. Szybko okazało się, że to tylko pozory; wystarczyło parę kroków – nogi grzęzły. Obraz ten pogłębiał jeszcze smutny, czarny widok: całe połacie bagien były wypalone. Pożar strawił wszystko.

– Popatrz Jarek, na tamtej brzozie, na gałęzi, to chyba kogut – cietrzew!

Podeszliśmy bliżej. Teraz dopiero okazało się jak bardzo mylące są odległości na moczarach.

– Przecież to drapieżnik a nie żaden cietrzew – powiedzieliśmy niemal razem.

Ptak był okazały. Siedział na czatach. Na pewno nie orlik – za duży. Nie mógł to być również bielik – nie ten ogon, nie ta sylwetka. Rozpoczął się podchód, ostrożnie, po cichu, po jednej linii. Dwukrotnie zatrzymaliśmy się aby fotografować, pomimo odległości około stu metrów. Już nie było wątpliwości – to orzeł przedni. W przekonaniu tym utwierdził nas widok odlatującego ptaka z rozpostartymi skrzydłami.

Więcej szczęścia mieliśmy przy podchodzeniu żurawi. Ptaki połączone w pary głośnym krurr oznajmiały miejsce pobytu. Dwa razy, po prawie półgodzinnym podchodzeniu udało się je sfotografować. Przy bliższym podejściu płochliwe ptaki przestawały kluczyć i odlatywały.

Po południu postanowiliśmy przenieść nasz obóz pod wcześniejszą, najwyższą wydmę. Podejrzewałem, że jest tam – ze względu na bardziej urozmaicony teren – więcej zwierzyny. Znowu cały majdan na rowery i kilka kilometrów piaszczystych wydm pod kołami. Pod tą wysoką wydmą udało mi się podejść sarnę na popasie. Strzeliła migawka, koza uniosła głowę, zobaczyła mnie i jak rażona piorunem uskoczyła w pobliski ols.

Przed wieczorem znowu byliśmy na bagnie. Bez sprzętu zdjęciowego, jedynie z lornetkami i pojemnikami na wodę. Na fotografię już za ciemno. Niebo zaciągnęło się chmurami, z lekka kropił deszcz. W dali, pośród kępy łóz dostrzegłem jakiś ruch. Przyłożyłem szkła do oczu.

– Jest łoś – szepnąłem Jarkowi.
– Tak, to chyba klempa. O, jest i drugi, zaraz obok!

Rzeczywiście, dwie klempy żerowały wśród krzewów. Z lewej strony wyszedł jeszcze jeden zwierz. Cieszyliśmy oczy przez chwilę. Ciemniało – trzeba było wracać do obozu. Przy ognisku rozprawialiśmy długo o spotkanych zwierzakach. Był to dla nas dobry znak. Od leśników znających mokradła wiedziałem, że wczesną wiosną o spotkanie z łosiem trudno. Klempy rodzą młode, byki – bez poroży– kryją się w ostępach, na dodatek jeszcze pożary trawią żerowiska.

Po nocnym deszczu rano nie pozostało prawie śladu. Na bagnie powitał nas piękny wschód czerwonego słońca. Byliśmy na żerowisku łosi, gdy od strony wydm usłyszałem bulgotanie. To przecież cietrzewiel Postanawiamy zawrócić. Jeszcze tylko rzut oka przez lornetkę.

– Mamy szczęście – szepnąłem. – To chyba te same dwa łosie, które widzieliśmy wczoraj.

Od zwierząt dzieliło nas ponad sto metrów. Zaczęliśmy podchodzić. Najpierw należało obejść brzezinę, aby łosie były lepiej widoczne. Kiedy byliśmy blisko upatrzonego miejsca, osłupieliśmy: zwierzyny ani śladu. Wiedziałem, że łoś potrafi szybko i bezszelestnie poruszać się, ale żeby do tego stopnia, niemalże na naszych oczach?

Najbliższy pień suchej brzozy zatrzeszczał pod moim ciężarem. Stąd, z góry widziałem nieco więcej, wszystko co było dookoła, wszystko – oprócz łosi. Zrezygnowani, postanowiliśmy zawrócić… Nie! To nie do wiary! Nasze łosie stoją blisko w kępie łóz, jakby czekając na zdjęcia. Już nas wyczuły. Zrobiliśmy parę klatek. Chcemy je choć trochę jeszcze podejść. Na nic. Ruszyły. Zaczęły biec w stronę gęstego zagajnika, wspaniale unosząc długie nogi ponad wodę.

Od bagien ku wydmom ciągnęło się stłumione bulgotanie cietrzewi. Zdawało się, że tokuje co najmniej kilkanaście kogutów. Zapragnęliśmy je podejść i sfotografować. Przerywające bulgot czuszyy podwajało emocje. Znając płochliwość cietrzewi, szliśmy bardzo cicho i czujnie wykorzystując każdą osłonę. Nasłuchiwałem – do kogutów chyba jeszcze spory kawał drogi. Niestety, moje wyczucie zawiodło. Cztery granatowe ptaki z rozchylonymi lirami i jeden płowy uniosły się szybko w górę, tuż przed nami, zaledwie kilka metrów. To nie do podarowania, jakie z nas gapy! Mieć cietrzewie tak blisko i odejść bez jednego zdjęcia?! Zwiodło nas przytłumione bulgotanie. Długo jeszcze wypominaliśmy sobie nawzajem ten błąd.

Zmierzchało, kiedy nad obozowiskiem spostrzegliśmy sylwetkę ogromnego ptaka. Bez wątpienia: orzeł przedni! Przeleciał szybko parę metrów nad nami. W pamięci pozostał tylko cichy szum lotek.

Następny poranek zastał nas znowu na łosiowisku. Zlornetowaliśmy moczary: nic, pusto… Widoczność bardzo dobra, delikatny szron oblekł wszystko, ale łosi ani śladu. Spojrzeliśmy za siebie. Są! Aż trzy na raz. Stoją piękne w słońcu. Już fotografujemy. Podeszliśmy trochę – nie uciekają. Znowu kilka zdjęć, znowu podchód. Tym razem za blisko. Łosie odchodzą. Niby nie obeznane z ludźmi, a jednak bardzo płochliwe.

Z najwyższej wydmy widać doskonale cały obszar moczarów. Gdzie nie spojrzeć bagna i bagna, aż po daleki horyzont. Dopiero teraz zobaczyliśmy jak wygląda ta tajemnicza ostoja zwierzyny, pełna łóz, brzeźniaków, szuwarowisk i trzęsawisk.

III. CZERWONE BAGNO

Znajoma droga po grobli wśród bagien prowadziła nas na powrót w stronę rezerwatu Grzędy. Wreszcie rowery i niepotrzebny sprzęt pozostawiliśmy w lesie, niedaleko drogi. Byliśmy przy kładce prowadzącej do Czerwonego Bagna. W wysokich butach gumowych, ze sprzętem na ramionach ruszyliśmy przez bagienny bór w stronę turzycowisk. Częściowo po kładkach, częściowo ścieżkami przez las dotarliśmy do suchej grądowej wysepki na skraju turzycowiska. Za nią rozpoczynały się prawdziwe moczary. Tutaj dopiero przekonaliśmy się jak przydatne są wysokie gumowe wodery. Nogi grzęzły głęboko – tylko miejscami można było przejść w błocie do pół łydki. Trudności w poruszaniu się wynagradzał niezapomniany widok. Wszędzie pełno brzozy. Dominowały trzy barwy: żółć uschniętych turzyc, biel brzóz i błękit nieba. Pełno karłowatych brzózek rosło wokół. Wysokie na półtora metra drzewka, z poogryzanymi z góry pędami, to widoczny ślad żerowania łosi. Te drzewa już nigdy nie będą miały pączków i liści. Obumierają powoli; kiedyś, gdy ulegną rozkładowi, na nich wyrosną nowe rośliny. Dużo więcej szczęścia miały widać te drzewa, którym udało się urosnąć powyżej zasięgu głowy łosia. Teraz mierzyły po sześć, siedem metrów. Większe na pewno długo nie utrzymałyby się, targane przez częste tu wiatry i podmywane wodą.

Odległość jednego kilometra w kierunku boru Czerwone Bagno pokonaliśmy mozolnie przez dwie godziny. Wokół niekończące się turzyce i brzozy – tylko mały prześwit przed nami wskazywał, że łatwiej tutaj można się poruszać po lodzie i śniegu zimowym szlakiem. Brzezina zagęściła się, straciliśmy orientację. Postanowiłem wdrapać się na jedno z wyższych drzew. To, co zobaczyłem z góry było nie do przewidzenia. Wcześniej, gdy zaczynaliśmy brodzić, wydawało się, że do bagiennych borów, tam, gdzie rośnie potężny dąb Król Czerwonego Bagna, jest blisko, ale okazało się, że wszędzie są nieprzebyte brzozy, brzozy i jeszcze raz brzozy. Z lewej, z prawej, z przodu, z tyłu – wszędzie brzezina. Nie damy dzisiaj rady. Postanowiliśmy wracać do obozu.

IV. BIEBRZA

Przeprawa przez bagnisko ze skraju Grzęd do Kopytkowa – najbliższej wsi – tylko początkowo była niezbyt męcząca. Jeśli tak nazwać można przepychanie przeciążonego bagażem roweru, grzęznącego po osi, przez miękkie błoto, w dodatku z ciężkim plecakiem na grzbiecie. Dopiero w okolicach Kopytkówki – niewielkiego cieku rozlewającego się szeroko, okazało się, co to moczary. W pewnej chwili zauważyliśmy, że cały ciężar, to znaczy my z plecakami i rowery ze sprzętem – wszystko zaczęło się kołysać, jak na miękkim dywanie. Czuliśmy, że grzęźniemy. Na szczęście znalazł się odcinek wąskiego ale pewniejszego gruntu, po którym bez przeszkód już dotarliśmy do położonej na skraju bagna wsi.

Pod Jasionowem Biebrza płynęła korytem o urozmaiconych brzegach. Raz schodziły one rozległymi błotami do samego lustra wody, kiedy indziej były wysokie i strome. Woda w rzece była bardzo czysta – ukazywała rośliny tuż przy dnie. Wszędzie pełno czajek, a zwłaszcza rycyków. Takiej ich mnogości , jak na tym kilkukilometrowym odcinku Biebrzy, nie spotykaliśmy nigdy dotychczas.

Czternaście kilometrów asfaltowej drogi z Dolistowa do Goniądza pokonaliśmy rowerami w godzinę. Z mostu w tym cichym miasteczku znów widać było szeroką panoramę bagien. Jednak i tu brakowało w pejzażu rozlewisk, tego biebrzańskiego morza, w mokry rok tak charakterystycznego dla doliny.

W Osowcu nad krętą rzeką zastaliśmy wieczór. Ciągnące w górze przelotne ptactwo i duża tarcza złotoczerwonego słońca stały się nagle jakby oprawą tego wszystkiego, co przez kilka dni przeżyliśmy tutaj. Rozbiliśmy ostatni biwak. Czuliśmy, że to pożegnanie z borami, z bagnem, z rzeką. Do stacji kolejowej w Osowcu dojechaliśmy późno po zachodzie. Zmęczeni, nie mieliśmy nawet ochoty na rozmowę. Jednak każdy z nas myślał o tym samym. Trzeba tu wrócić. Będziemy ciągle wracać, żeby z namiętnością fotografować dziewiczą przyrodę…

Siedlce, kwiecień 1984 r.

Do tego kroku zainspirował mnie mój Szef – dyrektor COBNiD. Nie musiał długo namawiać. Byłem za tym, aby siedleccy miłośnicy fotografii stworzyli grupę, która ożywi tutejszy ruch fotograficzny. Zaprosiłem kilku znajomych fotografów na spotkanie. Napisałem też do lokalnej prasy o inicjatywie powstania Siedleckiego Towarzystwa Fotograficznego. Ku naszej uciesze, na zebranie założycielskie, które zorganizowałem 10 lutego w uczelnianym COBNiD (w tej samej sali ćwiczeń, w której prowadziłem zajęcia dydaktyczne ze studentami), przyszło sporo zainteresowanych. Wymieniliśmy poglądy, nikt nie był przeciwny pomysłowi zrzeszenia się, więc ustaliliśmy, że wystąpimy z wnioskiem o zarejestrowanie Towarzystwa. Zostałem prezesem STF-u.

CYTAT. Informacja o studentach na zajęciach prowadzonych przez Jana w Centrum Obsługi Badań Naukowych i Dydaktyki WSR-P (Jana nie ma na zamieszczonej fotografii i podany podpis o Januszu [!] Walenciku jest błędny). Źródło: Trybuna Ludu, 03.04.1984 r.

CYTAT. Opublikowany tekst Powstaje Siedleckie Towarzystwo Fotograficzne, napisany przez Jana. Źródło: Tygodnik Siedlecki, 05.02.1984 r. 

W tym roku wziąłem udział w XVI Biennale Fotografii Przyrodniczej w Poznaniu oraz w II Ogólnopolskim Konkursie Fotograficznym Moja przygoda łowiecka w Szczecinie. W tym drugim zdobyłem pierwsze miejsce i złoty medal Polskiego Związku Łowieckiego.

CYTAT. Strona tytułowa informatora o XVI Biennale Fotografii Przyrodniczej. Źródło: Poznańskie Towarzystwo Fotograficzne, 1984 r.

CYTAT. Fragment informatora o XVI Biennale Fotografii Przyrodniczej, z wiadomością o udziale Jana Walencika. Źródło: Poznańskie Towarzystwo Fotograficzne, 1984 r. 

CYTAT. Informacja o III Ogólnopolskim Konkursie Fotograficznym Moja Przygoda Łowiecka w Szczecinie i o zdobyciu w nim I miejsca przez Jana. Źródło: Magazyn Foto, 01.1984 r.

Jesienią spędziłem bardzo dużo czasu na przygotowaniu projektu, który od dawna chodził mi po głowie – na przygotowaniu dużej fotograficznej wystawy autorskiej, którą zatytułowałem Ptasie sekrety. Zdjęcia do niej powstawały w ciągu kilku ostatnich lat. Przygotowałem 66 kwadratów na półmatowym papierze, jednakowego formatu – 45 x 45 cm. Każde zdjęcie miało numer i podpis na pasku umieszczonym na dole. Całość poprzedzała plansza tytułowa takiego samego jak fotografie formatu, z następującym tekstem:

Pamięci Mistrza Włodzimierza Puchalskiego.

Gdy po zimowych chłodach mocniej przygrzeje słońce i pośród kwiatów iwy słychać już brzęczenie pszczół – w ptasim świecie następuje wielkie poruszenie. Powiew nowego życia udziela się także mnie. Wówczas każda wolna chwila, to czas spędzony w zamaskowanym ukryciu: nad wodą, w trzcinowisku, pośród mokradeł, na łące, albo wysoko między konarami drzew. Razem ze mną jest zawsze kamera fotograficzna. To ona pozwala podpatrzeć i zatrzymać PTASIE SEKRETY. Sceny przed obiektywem zmieniają się jak w kalejdoskopie. Spełnia się rytuał poczęcia, wykluwania, dorastania. Popatrzmy na ten świat, jakże inny od naszego…

Fot. Jan Walencik

Pierwszy raz zaprezentowałem Ptasie sekrety  w Siedlcach. 1 grudnia 1984 roku, na I Zjeździe Ornitologów Podlasia i Mazowsza – na Wydziale Biologii Wyższej Szkoły Rolniczo-Pedagogicznej. Przy tej okazji urządziłem pokaz przeźroczy barwnych 6×6 cm, oczywiście o tematyce ptasiej. 

Plakietka zjazdu ornitologicznego w Wyższej Szkole Rolniczo-Pedagogicznej w Siedlcach. 01.12.1984 r.

Jan Walencik (z prawej) przy swojej wystawie Ptasie sekrety, na zjeździe ornitologicznym w Wyższej Szkole Rolniczo-Pedagogicznej w Siedlcach. 01.12.1984 r. © Jarosław Jeleński 2017. 

CYTAT. Fragment artykułu o zjeździe ornitologicznym w Siedlcach. Żródło: Przyroda Polska, 03.1985 r.